To jest strona archiwalna
   Co to był za portal ?   
Najnowsze informacje
Zapraszamy, promujemy
Reklama
OGŁOSZENIA i REKLAMY (arch.)
Reklama
Reklama
Reklama
InTARnet poleca
Reklama
Reklama
Źródło: inTARnet.pl
  
   Marka Trusza refleksja nad stanem języka Rzeczypospolitej    -   22/3/2012
W Polsce język polski nie jest dobrze widziany
Fundacja Happy Kids uruchomiła w okresie wakacyjnym „Happy Bus” którym objeżdżała ubogie tereny rolnicze, zajmując się zaniedbanymi dziećmi - taką to, interesującą informację, można było znaleźć w prasie oraz Internecie w minionym roku. A teraz kto nie wie, niech zgaduje: w jakim kraju ową akcję prowadzono? W Anglii? – nie. W USA (tam też są biedni)? – też nie. Może w Pakistanie, który był w przeszłości brytyjską kolonią, uczą więc tam angielskiego w szkołach (ułatwia porozumiewanie pomiędzy różnojęzycznymi plemionami) i działają organizacje charytatywne z Wielkiej Brytanii i anglojęzycznych krajów Nowego Świata? Znowu strzał w płot. Tę szlachetną akcję prowadziła polska fundacja na terenie Polski (w regionie łódzkim). Nasuwa się zatem oczywiste w tym przypadku pytanie: czemu polska organizacja działająca na terenach, na których mówi się językiem polskim przyjmuje dla siebie nazwę w języku innym niż polski? Dlaczego pojazd używany jako symbol akcji nosi nazwę obcojęzyczną?

Ogloszenie
>

Są to dobre pytania. Szukanie na nie odpowiedzi prowadzić jednak może do niewesołych wniosków. O ile w przeszłości próby rugowania języka polskiego miały głównie charakter działań administracyjnych i natrafiały na opór społeczny, dzięki czemu m.in. udało nam się przetrwać jako naród okres zaborów i późniejszej kolonizacji radzieckiej, teraz sprawa wygląda zupełnie inaczej. To nie zaborcy, przeciwko którym mogłoby protestować nowe pokolenie dzieci z Wrześni, to nie okupanci radzieccy którzy wywołali bierny opór skutkujący do dzisiaj niechęcią do języka rosyjskiego, obecnie język polski rugujemy sami. Jest to proces, który przybiera na sile i obejmuje wszystkie obszary funkcjonowania języka, związany jest przy tym z niebezpiecznym założeniem, że stanowi zjawisko nieuchronne i dokumentujące nasz awans cywilizacyjny.

Czasem dążenie do tak pojmowanej nowoczesności przybiera formę groteski.
Otwieram np. stronę z ofertami pracy w Internecie – fajna zabawa. Jest rubryka o wdzięcznym nagłówku „Top Pracodawcy” - cokolwiek by to znaczyło, jest odpowiednio nowoczesne. Wśród ofert mogę przebierać pomiędzy (przykłady pierwsze z brzegu, pisownia jak w oryginale): Senior Design Engineer, Sales Manager, Account Manager, Key Account Manager, Junior Asset Specialist a także Specjalista Ds. Controllingu. Dla jasności – to nie są oferty zagranicznych przedsiębiorstw do pracy w obcych krajach, gdzie język obcy (angielski) jest niezbędny, takie stanowiska oferują polskie firmy i praca ma być wykonywana w kraju.

Jak z dalszego opisu można wywnioskować taki np. Account Manager, to chyba to samo, co dawniej określane było mianem komiwojażera i pod taką nazwą ten zawód utrwalony jest m.in. w literaturze pięknej. Do przewidzianych obowiązków Account Managera ma bowiem należeć: „realizacja założonych planów sprzedaży”, „aktywne pozyskiwanie nowych klientów do współpracy” itd., za to ów Manager otrzyma m.in. „możliwość rozwoju zawodowego poprzez system szkoleń i coachingu”. Jeśli się to przełoży na normalny język (poza „coachingiem”, bo co by to znaczyło, nie wiadomo), to widać czarno na białym, że chodzi o wciskanie przez Managera jakiegoś towaru jeleniom, których sam będzie musiał znajdować. Jak wspomniałem, dawniej taki zawód nazywano inaczej a handel detaliczny o mniejszej skali wykonywali Account Managerzy nazywani (w przeszłości) domokrążcami.

Można tu oczywiście wykazać zrozumienie dla psychologicznego podejścia przebiegłych, jak by wypadało po nowemu powiedzieć, headhunterów, dla których słowotwórstwo tworzące fasadową nadbudowę dla trudnych do obsadzenia stanowisk jest zabiegiem czysto pragmatycznym. Inaczej będzie odbierał pracę i lepiej się czuł młody intelektualista, który znajomkom z siłowni będzie mógł zakomunikować, że jest Sales Managerem i uprawia (?) coaching - nie wszyscy przecież muszą wiedzieć, że polega to na chodzeniu z miotłą po parkingu sklepowym, jak mu jakiś wyższy rangą Key Account Manager nakazał. Niech nieuki zazdroszczą.

Niby dobrze, ale czy nie można tych samych efektów osiągnąć używając języka polskiego? Można przecież takie stanowisko nazwać np. Asystent Prezesa Ds. Handlu Międzynarodowego – to, gdyby mu kazali rozprowadzać produkty np. chińskie. Też brzmi ładnie i robi nie mniejsze wrażenie. Tu zresztą inwencji nic nie ogranicza, wystarczy ruszyć głową, a w razie jakichkolwiek problemów służę życzliwą pomocą.

Jeśli wejdziemy na podwórko sportowe jest równie nowocześnie. Zniknął gdzieś „zespół” czy „drużyna” zastąpione obowiązkowym „teamem”, „piłkę nożną” już chyba ostatecznie wyparł „futbol” od którego mamy też paskudny neologizm „futbolówka”, zamiast do siłowni chodzimy do „gymu”, młodzież jeździ na deskorolce w „skateparku” a w teleturnieju Milionerzy pada pytanie o „bowling” (w jęz. polskim - kręgle) z czego wnioskować można, że autorzy programu termin taki uznają za obowiązujący w naszym języku i powszechnie znany. Wyjątkową karierę robi hiszpański przymiotnik „mundial” (światowy), który u nas używany jest jako rzeczownik zastępujący termin „mistrzostwa świata”, nb. już nie tylko piłkarskie. Wygląda na to, że obecnie tylko taką zamianą obcego przymiotnika w używany w naszej mowie rzeczownik, zilustrować możemy wypowiedziane kiedyś przez poetę stwierdzenie, iż Polacy nie gęsi i swój (?) język mają. Kalki obcojęzyczne wyparły całkowicie terminologię polską i wprowadzane są nawet w oficjalne nazewnictwo związków i instytucji (vide Speedway Ekstraliga) oraz obiektów sportowych. Tarnów, żadna niby metropolia ale też nie pozostaje tu w tyle i pochwalić się np. może torem kartingowym nazwanym Speed Race, na którym odbywają się zawody Karting Winter Cup – nie są to bynajmniej jakieś zawody dla zaproszonych z Anglii czy USA zawodników, co mogłoby (od biedy) uzasadniać anglojęzyczną nazwę, ściga się w nich młodzież z tarnowskich szkół i przedszkoli.

W sporcie języka polskiego używać wręcz nie wypada. Profesor Jan Miodek opowiadał kiedyś, że oglądał – dosyć dawno temu - walkę Tygrysa Michalczewskiego w Hamburgu a na widowni widać było dużą grupę kibiców z Polski. Po czym można było ją rozpoznać? Po wielkim transparencie w języku angielskim, którym informowali otoczenie (niemieckie), że przybyli z Polski - widownia dopingowała Darka skandując jego ringowy przydomek w swoim (i Darka)języku a Polacy po angielsku. Wydarzenie to, dosyć symptomatyczne, ilustruje nie tylko kompleksy ale i schizofrenię w jaką zaczynamy popadać – z pochodzącym z Polski, dwujęzycznym sportowcem, jego rodacy, jak uznali, porozumiewać się muszą w trzecim, „ważniejszym” języku.

Pęd do nowości równie wyraźnie zaznacza się w słownictwie przedstawicieli naszych elit politycznych. Trudno tu wyróżnić jakąś konkretną opcję polityczną, bo przypadłość ta dotknęła tak samo prawicę jak (nominalną) lewicę oraz środek sceny politycznej a podział na klasę prymusów i pozostających w ogonie postępu, przebiega w poprzek podziałów partyjnych. Posłowie, różnego rodzaju działacze partyjni, ministrowie i inni wysocy urzędnicy państwowi prześcigają się w demonstrowaniu europejskości językowej, polegającej na operowaniu różnymi, coraz nowszymi zwrotami obcojęzycznymi – im mniej potrzebny i trudniej zrozumiały, tym lepiej, bo potwierdza ich erudycję i wysoki poziom intelektualny. Publiczna wypowiedź szanującego się, postępowego polityka, w której nie pojawi się „pijar”, „mainstream” czy „lifestyle”, jest obecnie taką samą rzadkością jaką był sznurek do snopowiązałki w okresie słusznie minionym.

Motywacje niektórych osłów, przepraszam, posłów czy senatorów można jeszcze zrozumieć – kancelarie Sejmu i Senatu wydają kupę kasy na kursy językowe dla nich, muszą więc od czasu do czasu udokumentować postępy w nauce i udowodnić, że te pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto. Dlatego nie można się dziwić, że np. funkcjonujący w języku polskim od wielu dekad, ostatnio bardzo modny termin „rating”, który wymawiany był wcześniej zgodnie z polską fonetyką, obecnie przez naszych parlamentarzystów (i nie tylko parlamentarzystów) wymawiany jest po angielsku (jak „rejting”). Można się zatem spodziewać, że niedługo któryś z luminarzy naszej sceny politycznej odkryje, że np. również „komputer” wymawiać można z podobną elegancją i językowym profesjonalizmem.

Do klasyki tego stylu zaliczyć można (byłego) premiera tego, szczycącego się swoja tysiącletnią historią kraju, skaczącego przed kamerami telewizyjnymi i wykrzykującego: Yes! Yes! Yes!
Czy można wyobrazić sobie w takiej roli np. Angelę Merkel, Nicolasa Sarkozego czy głowę jakiegokolwiek innego państwa, który odważyłby się publicznie wyrażać ekspresję swoich uczuć w języku innym niż ojczysty, nie obawiając się politycznego samobójstwa? Wyobraźmy sobie okres komuny i Gomułkę lub Jaruzelskiego, którzy przed kamerami TVP wykrzykują: Da! Da! Da! (po rosyjsku - tak!) – zapewne do dzisiaj by się o tym opowiadało kawały, a na bieżąco pogrzebaliby resztki swojej wiarygodności w oczach opinii publicznej.

A co z opinią 3-ciej (czy 4-tej ) Rzeczypospolitej? Ano nic. Brukowce z uznaniem przyjęły wystąpienie, traktując je jako sympatyczny przejaw młodzieńczego wigoru premiera, poważna prasa bardziej powściągliwie, ale podobnie. Partia która desygnowała go na to stanowisko, wyjątkowo wrażliwa na wszystkie rzeczywiste oraz wyssane z palca zamachy na nasze dobra narodowe, problemu tu żadnego również nie widziała.

Zauważyć przy tym trzeba, że dla części naszych elit, taki język nie jest jednak całkiem naturalny i niektórzy muszą się zapewne męczyć uważaniem, żeby się nie potknąć na jakimś trudniejszym wyrażeniu, bo złośliwe brukowce (po nowemu tabloidy) zaraz by to nagłośniły. Jak wypłynęły taśmy z nagraniem swobodnie sobie konwersujących Oleksego z Gudzowatym, to mogliśmy się przekonać, że używają języka zupełnie normalnego, bez tych wszystkich obcych wtrętów, za to soczystego i precyzyjnie trafiającego w sedno sprawy – nie było tam żadnego sztucznego dukania o politycznym mainstreamie czy teamie partyjnym, tylko: „moja sitwa i owszem (Polskę)miała w dupie ” czy (o kolegach z SLD) „skończone żule”, „buc nadęty”, „dupek”, itp. Widzimy więc tu język swojski i zrozumiały, którym Oleksy bez żadnych przeszkód mógłby się porozumieć z każdym ziomalem wzmacniającym swoje zdrowie nalewką pod sklepem spożywczym a także stać się poważanym interlokutorem dla Ferdka Kiepskiego. Można zatem domniemywać, że dokonywanie politycznych analiz i wygłaszanie przed kamerami telewizyjnymi światłych opinii na różne tematy, gdzie używa sztucznego dla siebie języka, najeżonego trudną w wymowie i ciężką do zrozumienia terminologią, musi być - przynajmniej dla tego męża stanu - mocno stresujące.

Zjawisko wypierania języka polskiego oraz zastępowania polskich wyrażeń przez kalki obcojęzyczne przybrało charakter totalny i staje się normą przyjmowaną bez żadnej refleksji. Sklep zmienił się w market, supersam w hipermarket a hit, casting, facelifting, sorry, deal, cool czy target stanowią elementy składowe języka już na poziomie szkoły podstawowej. Czasem, chociaż niezbyt często, angielski ustępuje miejsca innym językom. Trudne w wymowie jest np. angielskie „barbecue”, stąd od pewnego czasu kiełbaski pieczemy na niemieckim grillu - polski ruszt na którym wcześniej piekliśmy do Europy przecież nie pasuje. Z telewizora informuje nas reklama, że coś jest „full HD”, aktualności zmieniły się w „newsy” a pokój w redakcji w „newsroom”, rozrywkę zabezpiecza telewizyjny „reality show” względnie „talk-show”. W ogóle cały przemysł rozrywkowy zmienił się w showbiznes (czasem show-biznes) w którym, podobnie jak w telewizyjnych programach typu „show”, funkcjonuje język noszący cechy nowomowy, której klasycznym wykwitem pozostaje potworek językowy - Sopot Top Trendy Festiwal – w jaki przechrzczono dawniejszy Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie.

W zawartości programowej nominalnie polskojęzycznych stacji telewizyjnych czy rozgłośni radiowych, zwłaszcza komercyjnych, pojawiają się tytuły (Five o`clock, Big Brother, Top Model, Must be the music, itd.) po których nie sposób zorientować się czy chodzi o stację polską czy o amerykański kanał ze śmieciową rozrywką czy o anglojęzyczną rozgłośnię z jakiejś dawnej koloni brytyjskiej.

Film J. Skolimowskiego „Fucha” (1982), który wszedł pod takim tytułem na polskie ekrany, obecnie w programie jednej ze stacji telewizyjnych anonsowany był jako „Moonlighting”, co prawdopodobnie autorom programu wydaje się zupełnie oczywiste i przy okazji dokumentuje drogę jaką nasz stosunek do języka przebył od l. 80-tych XX w. Dla pokolenia naszej młodzieży zniknęła grecka bogini Nike zastąpiona przez „najki”i skojarzenie dosyć odległe od mitologii (przemysł obuwniczy). Kultura i Europa, jak widać, zapukały wreszcie do naszych drzwi.

Krajobraz językowy zmienia się również na tzw. prowincji. Wiejska mordownia która dawniej była klubo-kawiarnią lub barem piwnym, nazywa się teraz „Club” albo „Pub” a uczęszczający do niej ci sami ludzie co poprzednio, zażywając tych samych uciech co 15 lat wcześniej, wreszcie mogą się poczuć Europejczykami. Wychodzi na to, że chociaż może jeszcze nie we wszystkim osiągnęliśmy poziom Ameryki (czyt. USA) to w nazywaniu naszych instytucji czy różnych wynalazków cywilizacyjnych językiem białego człowieka jesteśmy już porównywalni z Burkina Faso i Wybrzeżem Kości Słoniowej.

Dbałość o nasze europejskie samopoczucie zauważyć również można dokonując zakupów w naszych sklepach, zwłaszcza w sieciowych hipermarketach. Chcąc kupić rowerek dziecięcy możemy wybierać pomiędzy „baby bike” a „baby bicycle”, możemy też nabyć samochodzik-zabawkę ale tylko z napisem „Police” albo „Sheriff” a jako koszulkę otrzymamy ”T-shirt”, itd., itd. W przestrzeni tych sklepów miejsca na polskie nazwy i polskie określenia dóbr konsumpcyjnych w zasadzie nie ma. W największym sklepie wielobranżowym tarnowskiego Gemini Parku, przed minionymi świętami Bożego Narodzenia, można było np. znaleźć bogato zaopatrzone stoisko z ozdobnymi reklamówkami na świąteczne prezenty – z kilkudziesięciu różnych rozmiarów i kształtów toreb, wszystkie opatrzone były stosownym napisem „Merry Christmas”. Żadnego tam prowincjonalnego „Wesołych Świąt” czy innego „Alleluja” nie było w ogóle. I od razu poczułem się lepiej, wychodzi bowiem na to, że m.in. i mnie objął awans na Europejczyka bo hipermarket słusznie założył, że nie jestem burakiem który prezenty będzie woził do jakiejś zapadłej wsi, gdzie jeszcze angielskiego nie zdążyli się nauczyć.

Lekceważenie i niechęć do języka polskiego objawiają się czasem w zaskakujący sposób. Dwa czy trzy lata temu prezes jakiegoś klubu czy stowarzyszenia homoseksualistów z Trójmiasta wytoczył proces osobie, która publicznie określiła go mianem pederasty, uważając to za obrazę bo, jak stwierdził, powinno się go nazywać gejem. Funkcjonujący w języku polskim termin pederasta, którym określano homoseksualistów miał dotąd wydźwięk neutralny, obraźliwe było dopiero wywiedzione z niego określenie „pedał”. Trwało to dopóki rzeczone środowiska nie odkryły, że w Ameryce i lepszej części Europy używa się innej nazwy – od tej pory (od l. 90-tych XX w.) polski pederasta stał się „gejem”, co traktowane jest, jak widać, jako nobilitacja. Nobilitacji tego rodzaju nie doczekały się lesbijki, zapewne tylko dlatego, że ich angielskie określenie (lesbian)zbyt mało różni się od polskiego, nie posiada więc odpowiedniego uroku. Należy jednak oczekiwać, że wkrótce odkryty zostanie jakiś odpowiednio elegancki termin z innego języka, np. tureckiego, którym będzie można zastąpić siermiężną lesbijkę. Nie zdziwmy się więc, jeśli na którejś z kolejnych „manif” Joanna Senyszyn z Magdaleną Środą będą niosły transparent z żądaniem większej ilości miejsc w senacie dla leszbikussag albo np. lesbiete. Będzie to po prostu znaczyło, że dzięki postawie walczących z ciemnotą i obskurantyzmem dam, język polski, jak by można było powiedzieć, zrobił nowy krok w prawidłowym kierunku.

Odważną inicjatywą wykazała się również w ubiegłym roku społeczność Stargardu Szczecińskiego, która zażądała zmiany nazwy swojego miasta, bo - jak to przed kamerami telewizyjnymi wyjaśniano – nazwa zawierająca polskie głoski (sz, cz) jest trudna do wymówienia dla obcokrajowców, co wpływa na zmniejszenie ruchu turystycznego (?) i w ogóle osłabia możliwości rozwojowe. Jest to podejście co prawda dosyć nowatorskie, ale światłe i ze wszech miar słuszne. Jeśli w nowej nazwie pojawi się niezbędny i zgodny z nadbałtycką tradycją człon „City”, turyści, oczywiście obcokrajowi, zaczną walić drzwiami i oknami a gospodarczo miasto zaraz osiągnie pozycję zajmowaną przez, jakże łatwe do wymówienia, Shenzhen.

Jak te przykłady pokazują, w Polsce język polski nie jest dobrze widziany.

Pojawiła się też dużo groźniejsza, bo wprowadzająca zupełny zamęt, maniera przerabiania nazw geograficznych i nazwisk na nowe, jak chcą ojcowie chrzestni tej maniery, „międzynarodowe”, zapisywane w transkrypcji angielskiej. Kupiłem np. rok temu atlas drogowy Europy wydany przez Gazetę Wyborczą i co w nim widzę? Otóż na obszarach leżących po stronie wschodniej polskiej granicy, czyli dawniejszych naszych kresach, pojawiły się obecnie jakieś dziwacznie ponazywane miasta i osady. W miejscu np. Lwowa mamy miasto o nazwie „L’viv”, dalej na Wschód trafić możemy na miasto „Khmel’nyts’kyi”, co zdaje się, ma oznaczać nazwę Chmielnicki (dawny Płoskirów), na północny zachód od niego zajrzeć możemy do miasta „Luts’k” w jakie gazetowi Europejczycy zamienili polsko-ruski Łuck, na Ukrainie znajdziemy też „Zhytomyr” (Żytomierz), „Berdychiv” (Berdyczów) obok których położona jest „Vinnytsia” (Winnica) i „Bila Tserkva” (Biała Cerkiew).
I tu, zdaje się, doszliśmy do punktu zero. Kilkaset lat naszej historii traci w tym miejscu swoją prawomocność i trzeba będzie opisywać ją od nowa. Zdaje się, że brytyjski pisarz George Orwell coś już pisał na podobny temat a inżynierowie dusz i twórcy nowych szczęśliwych społeczeństw, wywodzący się z najlepszej (bo moskiewskiej) szkoły, przećwiczyli to zagadnienie w praktyce - żeby zobaczyć efekty wystarczy wziąć do ręki jakiekolwiek radzieckie dzieło na temat historii, obojętne własnej czy obcej.

Nasi Europejczycy są dopiero na początku drogi. Ale coś z tym zrobić muszą. Nie może przecież tak być, że chcąc odwiedzić np. miasto „zawsze wierne” Rzeczypospolitej będziemy na mapie szukali tego, czego na niej nie ma a nie tego co właściwe. Dlatego trzeba sprostować podręczniki do historii i napisać, że przed armią Chmielnickiego (Khmel’nyts’kyi’ego?) a później przed armią bolszewicką obronił się L’viv, bo tak to miasto w polskim, było nie było, atlasie nazwano. Trochę trudu trzeba będzie sobie zadać, żeby jakoś sensownie nazwać młodych obrońców miasta („orlęta L’viva”, „orlęta l’viv’skie”?) ale znając potencjał intelektualny naszych Europejczyków nie wątpię, że wybrną i z tego problemu. Trudniejsze zadanie czeka też reformatorów którzy wyjdą poza obszar Rusi Czerwonej. Jak np. napisać, że ugoda polsko-kozacka z 1651 r. zawarta została w Białej Cerkwi leżącej w województwie kijowskim? – w Bila’ej Tserkvi w województwie kyiv’skim (kyiv’skym)? A jak, że południowych kresów broniła twierdza w Kamieńcu Podolskim (na mapie Kamianets Podil’s’kyi)? Pisać zaś odtąd będziemy „na Berdychiv”.

Trzeba będzie też pozamieniać – z wycofywaniem dawnych nakładów to może przesada, ale w nowych wydaniach i opracowaniach dziejów literatury i sztuki koniecznie – nazwiska autorów i twórców rosyjskich i ukraińskich, żeby np. wadliwie zapisywany Tołstoj, Dostojewski czy Puszkin nie podważali naszej europejskości. Sam jestem ciekawy, jak powinniśmy prawidłowo pisać nazwisko Dzierżyński.

Czy jednak żadnemu z decydentów wprowadzających dziwaczne nazwy na których łamać sobie możemy języki, długopisy i przy okazji klawiatury komputerowe, nie przyszło do głowy, ze mają one uzasadnienie jedynie w anglosaskim systemie zapisu, w którym brakuje znaków diaktrycznych dla oznaczania głosek języków słowiańskich? W naszym alfabecie istnieją odpowiedniki liter alfabetu stosowanego w językach wschodniosłowiańskich, możemy więc nazwiska i nazwy geograficzne z ich obszaru zapisywać tak jak trzeba. I tak jak to dotąd robiliśmy, zwłaszcza, że w niemałej części dotyczą one naszego historycznego obszaru kulturowego.
Wydaje się to wszystko śmieszne, ale obawiam się, że jest bardziej tragiczne niż śmieszne.

W podziemnych wydawnictwach stanu wojennego, wśród różnego rodzaju grafik satyrycznych pojawiła się jedna, nawiązująca do XVI-wiecznego obrazu P. Bruegel’a - przedstawiała gen. Jaruzelskiego w mocno wyeksponowanych ciemnych okularach, stanowiących stały atrybut jego wizerunków, z białą laską i podpisem: dokąd nas prowadzisz ślepcze?
Może należałoby zadać takie samo pytanie, skierowane do ludzi zamieniających nam wrośnięte w naszą tradycję i historię nazwy i nazwiska: dokąd nas prowadzicie ślepcy?

Trzeba też zauważyć, że odnosząc się z taką rewerencją do języka angielskiego zupełnie ignorujemy istnienie innych obcych języków, traktujemy je z nonszalancją czy wręcz arogancko. Wyginający swój język na „właściwej” wymowie anglojęzycznych zapożyczeń Hubert Urbański (TVN, Milionerzy), hiszpańskiej nazwy Ojos del Salado nie potrafił już wymówić prawidłowo (wymawia się jak „ochos del salado”), pomimo, że chodzi o najwyższy wulkan na ziemi i jeden z najwyższych szczytów Andów, którego nazwę, gdyby uważał w szkole na lekcjach geografii, powinien znać.

Czeska Škoda – żaden przecież egzotyczny termin – przez współczesnych erudytów znad Wisły wymawiana jest jak „skoda”. Jeśli spytamy przeciętnego młodego człowieka w naszym kraju jakie miasto jest stolicą Meksyku, bez wahania odpowie Mexico City, wymawiając oczywiście zgodnie z angielską fonetyką. To, że językiem urzędowym Meksyku jest hiszpański i stolica tego kraju nazywa się Ciudad de México (wymawia się jak „siudad de mechiko”), pozostaje bez znaczenia – w amerykańskich filmach co chwilę ktoś ucieka, albo wyjeżdża do Mexico City, to tak ma być. Tak samo zresztą nazwa tego miasta wymawiana jest przez lektorów telewizyjnych programów informacyjnych i w różnego rodzaju reklamach.

Ciekawe jak my sami byśmy zareagowali dowiadując się, że np. Węgrzy czy Francuzi są przekonani, że stolica Polski nazywa się Warsaw albo, nie daj Boże, Warschau? Sądzę, że ci sami, którzy z taką bezceremonialnością traktują Meksyk, nie kryliby oburzenia, a na forach internetowych opanowanych przez naszą młodzież pozawieszałyby się serwery, tylu byłoby chętnych do napiętnowania nieuctwa i arogancji owych Węgrów czy Francuzów. Informuję więc przy okazji, że w języku polskim stolica Meksyku nazywa się Meksyk, lub (w ścisłym przekładzie) Miasto Meksyk .

Momentami można odnieść wrażenie, jeśli chodzi o język, to wręcz wychodzimy ze skóry, żeby poprzerabiać wszystko co możliwe na angielski, albo w coś na kształt angielskiego. Czasem ocieramy się w tym wręcz o granice absurdu. Np. CV, czyli curriculum vitae, w jakie zamieniony został dawniejszy polski „życiorys” w Polsce wymawiane jest jak „si-wi”, a więc po angielsku, chociaż skrót jest łaciński - w tym przypadku, zgodnie z zasadą: nie kijem go to pałką, przyjmowanym powodem ma być fakt, że skrót trafił do nas za pośrednictwem języka angielskiego.

Równolegle z tymi zjawiskami obserwować można stopniowe obniżanie poziomu języka polskiego znajdującego się w obiegu. W instytucjach tworzących publicznym przekazem wzorzec posługiwania się polszczyzną – głównie w telewizji, chociaż radio i prasa też mają tu swój udział – język zdominowany został młodzieżowym, luzackim slangiem, bez którego obecnie trudno jest sobie wyobrazić jakikolwiek rodzaj programu. Kapłanami tego stylu są „osobowości telewizyjne” (tak np. określony został w Wikipedii Kuba Wojewódzki) rozplenione w dużej liczbie zwłaszcza w stacjach komercyjnych, gdzie pojawiają się jako gwiazdorzy programów typu „reality schow” czy jurorzy różnego rodzaju „Tańców na lodzie”. Pomijając poziom owych programów, dają one niezwykle nośny przekaz języka który, zwłaszcza dla środowisk młodzieżowych, staje się obowiązującym wzorcem. Jest to język zwykle dosyć kaleki i niezbyt przykładalny do wzorców poprawnej polszczyzny. Po odrzuceniu chwastów obcojęzycznych, z obowiązkowym „łoł” na czele, które pojawia się przy każdej okazji (tak przecież wyrażają ekspresję Anglicy i Amerykanie), pozostaje zwykle mizerny szkielet języka o nonszalanckim stosunku do zasad gramatycznych i dosyć ubogim słownictwie, wzbogacanym nierzadko o wulgaryzmy. Wulgaryzmy zresztą stały się drugim, obok wtrętów angielskich, znakiem firmowym tego języka. Żadna z owych „osobowości” – płeć tu jest bez znaczenia – nie odmawia sobie pokazania jakim jest luzakiem i jak potrafi korzystać z wolności słowa. W tym kontekście określenia np. „zajebiście niedobre” (M. Gessler, Kuchenne rewolucje) czy „miło mi występować dla gawiedzi” (Kayah, tegoroczny Bal Dziennikarzy)odbierać można jako całkiem niewinne. W efekcie język który jest tego rodzaju programami promowany, dzieli podobna odległość od poprawnej polszczyzny, co wygłupy Szymona Majewskiego od Kabaretu Starszych Panów.
W telewizji tak zwanej publicznej jest co prawda lepiej, ale i tutaj różnie z językiem polskim bywa. Np. w 2-gim programie TVP, której „misyjność” jest wypisana na sztandarze walki o publiczne pieniądze, znaleźć możemy w bloku informacyjnym takie hasło jak „Sport telegram”. Autorom tego hasła, jak można domniemywać, chodzi o „telegram sportowy”, który w poprawnym języku oddawałby intencję szybkiego, skróconego przekazu na jakiś temat. Wybrali jednak zestawienie dwóch rzeczowników w mianowniku, uważając pewnie, że skoro w języku angielskim można napisać np. Gorky Park, to równie „europejsko” można i u nas. Tymczasem takie zestawienie jest podobnie nieprawidłowe jak „sport sprawozdawca” (zamiast „sprawozdawca sportowy”) albo „sport zawodnik” (zamiast ”zawodnik sportowy”). Jeśli do tego się doda wszechobecne reklamy telewizyjne, atakujące językiem, którego statystyczny poziom najlepiej oddają, częste ostatnio, głupawe rymowanki stylizowane na wypowiedź niedorozwiniętego nastolatka, to będziemy mieli niezbyt optymistyczny obraz języka jaki jest nam serwowany przez najbardziej nośny środek przekazu.
W efekcie poziom ogólny języka, którym się na co dzień posługujemy staje się coraz niższy.

Jak się wydaje ma w tym swój udział również i przeprowadzona w trzeciej Rzeczypospolitej reforma szkolnictwa, która w przypadku przedmiotów humanistycznych - poza nauką języków obcych - chyba się jednak nie sprawdziła. Nowa matura przygotowuje raczej do rozwiązywania testów na jakiś temat, nie egzekwując rzeczywistej wiedzy czy umiejętności budowania poprawnej wypowiedzi. Zdarzyło mi się już np. spotkać młodego człowieka z klasy maturalnej (ok. pół roku przed maturą)który Szekspira umieszczał w epoce romantyzmu i z pewnym zdziwieniem dowiedział się ode mnie, że istniała taka epoka jak barok – ów młody człowiek miał zamiar po maturze studiować filologię polską lub, jako kierunek rezerwowy, teatrologię a literatura i dramat, jak twierdził, stanowiły główny przedmiot jego zainteresowań. Maturę zdał bez żadnego problemu.

Formę pisaną naszego współczesnego języka w pełni oddaje, najczęściej obecnie stosowany, zapis w elektronicznych środkach przekazu - gołym okiem widać, że nie jest z nią najlepiej a czasem ujawnia poziom wręcz fatalny.
Nie chodzi przy tym o najbardziej kłujący w oczy nowy, skrótowy sposób zapisu, stosowany w korespondencji SMS w telefonach komórkowych – tu zmiany związane są głównie ze specyfiką urządzenia i uznać je można za naturalne. Jeśli jednak zajrzymy do Internetu, to znalezienie tekstu napisanego zgodnie z zasadami gramatycznymi języka polskiego okazuje się zadaniem trudnym. Na różnorakich forach internetowych zdarzają się za to dosyć często wypowiedzi, w których składnia zdania przypomina zlepek przypadkowych słów, coś takiego jak interpunkcja nie istnieje, formy gramatyczne są wzięte z sufitu a ortografia woła o pomstę do Nieba. Przy czym zwykle nie jest to wynik braku dbałości przy pisaniu i błędów wynikających z nieuwagi. Taki język po prostu bywa uznawany przez jego autorów za prawidłowy i zgodny z obowiązującymi zasadami – dokumentują to nierzadkie (podczas wymiany poglądów) wzajemne oskarżenia o błędy i nieznajomość gramatyki czy ortografii przez autorów tego samego lotu, uznających własne wpisy za wzorcowe pod tym względem. Wygląda na to, że taki po prostu poziom znajomości języka polskiego obecnie reprezentujemy.

W sumie wszystko co zostało powiedziane prowadzi do niezbyt optymistycznych wniosków.
W przeszłości importy leksykalne i obce wpływy w języku polskim również występowały – podobnie zresztą jak w każdym innym – nigdy jednak zjawisko takie, nawet w okresie późnego baroku, nie osiągało rozmiaru tak patologicznego jak obecnie. Dawniej język polski w naturalny sposób przejmował i adaptował nowe terminy – w ten sposób np. niemiecki Rathaus zmienił się w polski ratusz, Schlosser w ślusarza itd. W podobny sposób współcześnie przejęty został np. angielski „computer”, który uległ spolszczeniu na „komputer”. Proces taki, związany z pojawianiem się kolejnych wynalazków technicznych czy nowych zjawisk cywilizacyjnych, jest zupełnie naturalny. Kalki obcojęzyczne oczywiście występowały ale – do czasu ostatniej transformacji ustrojowej - stanowiły margines żywego języka i głównie odzwierciedlały istniejące w naszym języku różnice regionalne. Niektóre z nich, jak np. część germanizmów pomimo prób ich eliminacji we wczesnym okresie powojennym, wniknęło na stałe w język polski (kartofel, auto, pauza itd.) i stanowią ekwiwalent leksykalny dla niektórych pojęć czy nazw pospolitych.

Obecnie jednak obserwować można proces zastępowania istniejących w naszym języku terminów obcymi i wprowadzanie elementów języka hybrydowego, wypierającego język polski. Przykłady takiego języka spotkać można obecnie na każdym kroku. Na terminalu krakowskiego lotniska kłuje w oczy wielki napis, będący oficjalną nazwą portu lotniczego:” Airport” (to po angielsku)”Kraków” (a to po polsku). Jeden z tarnowskich sklepów z odzieżą - w strefie wejściowej stojące elementy reklamowe epatujące mocno wyeksponowanym napisem „Sale”, na wiszących w sklepie ubraniach kartoniki z tym samym „Sale”, niżej „od”, jeszcze niżej cena. Twórcę tego dziwoląga językowego należałoby nagrodzić za kreatywność, podniósł bowiem poprzeczkę absurdu wyżej niż inni. Nawiasem mówiąc owo „Sale” stanowi obecnie niemal obowiązkowy atrybut większości sklepów z konfekcją. Podobnych przykładów można byłoby wymienić oczywiście dużo więcej.

W przeszłości na kolonizowanych obszarach Południowej Azji i Oceanii wykształcił się język który znamy pod nazwą Pidgin English. Niepiśmienni (na ogół) autochtoniczni mieszkańcy tego rejonu posługiwali się nim jako językiem ponadplemiennym. Rozpowszechniany był poprzez szkółki misyjne przez światłych kolonizatorów a charakteryzował się, najogólniej mówiąc, uproszczoną gramatyką języka angielskiego i dużą ilością lokalnych leksykalizmów. To co da się obecnie obserwować u nas prowadzi do smutnego wniosku, że zalewany chwastami obcojęzycznymi i obniżający swój poziom język polski zamienia się stopniowo w jakiś Pidgin Polish, który ma tyle samo wspólnego z polszczyzną co Jerzy Urban z etyką dziennikarską.

Możemy czuć się jak mieszkańcy bantustanu, których biali sahibowie muszą ucywilizować nazywając im np. port lotniczy, tor kartingowy, wysokościowiec (Wrocław - Sky Tower, Gdynia – Sea Towers i in.) czy autobus dla dzieci, bo w języku plemiennym brak jest na takie wynalazki odpowiednich określeń. Jest to oczywiście fajne, dokumentuje nasz awans cywilizacyjny i podnosi od razu moją dumę narodową, o którą na szczęście dbają plemienne elity.
Trzeba bowiem zauważyć, że to nie zły biały człowiek przybył do nas na swojej dziwnej łódce z wielkimi żaglami aby, z właściwą sobie arogancją, nazwać naszą Czomolungmę Mount Everestem. Zrobiła to nasza starszyzna plemienna przy aplauzie wyuczonej w szkółkach misjonarskich młodzieży - liczą teraz na pochwałę, trochę cylindrów na swoje głowy (starszyzna) oraz nieco perkalu i koralików (młodzież) które, w ich mniemaniu, upodobnią ich do białych sahibów.

W ogólnonarodowym lamencie przetaczającym się przez Internet i łamy niektórych gazet, o Żydach, Niemcach i Rosjanach rozgrabiających bezcenne wartości nadwiślańskie i wynarodowiających nasz piękny kraj, nic nie słychać na temat upadku języka. Ci sami piewcy narodowych wartości i „polskości” wszystkich obszarów ekonomii kraju formułują swoje postulaty językiem zniekształconym, którego forma może być dobrą ilustracją upadku wartości o które się upominają. I to akurat ich nie razi.

Wygląda na to, że szybkimi krokami zmierzamy do świata, w którym po domu kręcić nam się będą kindery (te od Kinder Niespodzianki), którym wystarczający dostęp do kultury będą zabezpieczały nowoczesne technologie: super gry komputerowe w których gromadzić będą mogły wirtualne dragon money i inne swojskie gadgety. Poezję będą poznawać, słuchając zgrabnych wierszy o odjazdowej mega fioletowej krowie Pauli, bez zawracania sobie głowy jakimiś starociami o twórcach piszących spod lipy czy gruszy. Aktywność ruchową zabezpieczą zabawy handbolówką - futbolówka i basketbolówka dla dzieci są, jak wiadomo, za duże. Przed każdymi drzwiami będzie leżała gustowna wycieraczka z napisem „Welcome” -na Śląsku zapewne modniejsze będzie „Willkommen” - świadcząca, że to gościnny dom polski, otwarty zwłaszcza na młodzież, która zawsze tu może się zabawić podczas tradycyjnego Halloween albo przybyć kiedy po wigilijnym lunchu rozdaje prezenty Weihnachtsmann (w domach preferujących bardziej oświeconą neutralność światopoglądową będzie to Dziadek Mróz).

Światłe umysły będą mogły ubolewać, że święto Dziękczynienia nie jest jeszcze obchodzone odpowiednio do właściwych standardów (w zaniedbanych kulturalnie regionach nie wiedzieć czemu jeść będą zapewne karpia zamiast indyka), ale te drobne niedogodności w niczym nie przesłonią sukcesu - znajdziemy się wreszcie w świecie, który z takim upodobaniem i samozaparciem sami sobie tworzymy.

K. Marek Trusz

Tytuł i wytłuszczenia w oryginalnym tekście pochodzą od redakcji.
Sonda inTARnetowa
 
A to czytałeś ?

Warning: mysql_connect() [function.mysql-connect]: Unknown MySQL server host 'mysql5-3.premium' (1) in /home/intarnet/www/www1.atlas.okay.pl/poll/include/class_mysql.php on line 32
Connection Error
MySQL Error : Connection Error
Error Number: 0 
Date        : Tue, March 19, 2024 09:33:11
IP          : 3.239.59.193
Browser     : claudebot
Referer     : 
PHP Version : 4.4.9
OS          : Linux
Server      : Apache
Server Name : www.intarnet.pl
Script Name : /www1.atlas.okay.pl/index_full.html