Nie wiem, czy czytając powyższe wypowiedzi powinnam się śmiać, czy też raczej gorzko zapłakać.
Chciałabym odnieść się do kilku stwierdzeń zawartych w tekście autorstwa pana o pseudonimie "wijak".
Cytuję pierwszy fragment (z dnia 13.01.2003): "Mam kilkunastominutową przerwę w codziennej (ok.14 godzinnej) pracy" - zazdroszczę. Przykładowo ja pracując 6 godzin mam przerwę trwającą ok. 5 minut. Piszę "około", gdyż nie liczę już tych kilkudziesięciu sekund, które zajmuje mi przejście z klasy do pokoju nauczycielskiego (zakładając, że tam dotrę i nie zatrzyma mnie któryś z szacownych rodziców). Piszę pięć minut, bo tyle mam dla siebie, pozostałe tzw. przerwy spędzam dyżurując na szkolnym korytarzu i "odpowiadając prawnie" za życie i zdrowie powierzonych szkolnej opiece dzieci. Nie żałuję dzieciom swojego czasu, ale jestem przecież człowiekiem i czasem... Powiem któtko, proszę sobie wyobrazić, jak wielką sztuką jest próbować zapomnieć - na np.285 minut, że ma się przepełniony pęcherz, a na kolejnej przerwie znów nie można opuścić posterunku na korytarzu. Tyle może na temat przerw.
Teraz coś już na poważnie. Kwestia pensji. Zastanawiające, dlaczego p. wijak uważa, że nauczyciele nie mają prawa porównywać swych pensji do "średnich krajowych"? Dlaczego proponuje się nam w skali porównawczej umieszczeć raczej (bez urazy) - pobory "sprzedawczyń, magazynierów, pracowników produkcyjnych"? Owszem, zgadzam się, że nakład pracy i czasu w ww. sposobach zarobkowania jest istotnie porównywalny. Natomiast, czy identyczny jest wkład ambicjonalny, a przede wszystkim czasowy, jaki dana osoba zainwestowała we własną edukację? Nię sądzę. Ja rozpoczynając pracę jako nauczyciel stażysta zarabiałam mniej, niż znajoma pracująca w sklepie, która ukończyła szkołę zawodową o profilu: spawacz (czy też coś podobnego, dokładnie nie pamiętam). Było mi przykro. Każdy, kto kiedykolwiek powtarzał materiał do egzaminu wiedząc jednocześnie, że pozostali świetnie się bawią na dyskotece..., ale nawet nie o to chodzi. Przykro było patrzeć , jak koleżanki kończą szkołę zawodową, idą do pracy (wtedy jeszcze nie było z jej zdobyciem takich problemów), stają się samodzielne, zakładają rodziny, a ty... matura, egzaminy na studia, kolejne egzaminy, pisanie i obrona prac,
życie "na garnuszku" rodziców, itp. Co dalej? Kończę studia, idę do pracy (sam fakt, iż takową znalazłam, graniczy z cudem) i otrzymuję pierwszą pensję - i cieszę się, że nie muszę z niej sama utrzymywać domu i rodziny. Bilet miesięczny to koszt ok. 100 zł (jeżdżę do pracy dwiema, a czasem trzema liniami - i proszę mi nie mówić, że mogę zmienić pracę na coś bliżej mego domu, nie mogę i przede wszystkim nie chcę), przedszkole - ok.150 zł , domowe rachunki - pozostała część pensji, a kilka lat wstecz należało dopłacić jeszcze sporo z pensji męża. Dziś zarabiam nieco więcej, ale zapewniam, że, gdybym otrzymywała - jak twierdzi p. wijak 1400 zł NETTO, byłąbym zachwycona. Dodam, iż kwoty 1400 zł - NAWET BRUTTO ! - nie zobaczę zapewne jeszcze bardzo, bardzo długo (biorąc pod uwagę obecne tendencje w oświacie).
Trzynastki, te trzynastki...
Atakujmy nauczycieli, oni przecież najwięcej zarabiają, a czynią to pijąc kawkę (ha, ha - chyba w marzeniach sennych o wolnej przerwie) w przytulnej atmosferze doskonale ogrzanej (chyba ciepłem dziecięcych oddechów!) klasie... To oni są winni wszelkiemu złu panoszącemu się w naszym ukochanym mieście i kraju(ukochanym... - bez śladu sarkazmu).
Zwierzę atakuje najczęściej słabszą od siebie ofiarę, bardziej bezbronną niż on sam. Podobnie postępuje czasem także człowiek - z różnych przyczyn. Atak wywołuje naturalną potrzebę obrony. My bronimy się, a im uśilniej to robimy, tym intensywniej i z coraz to większą nienawiścią jesteśmy atakowani. Może więc lepiej zmilczeć?Załagodzić? I co dalej? Pozwolić, by - przy każdej okazji, przy każdym najdrobniejszym nawet kryzysie - szukano winnego w osobie nauczyciela? Dlaczego i za co? Za to, że staramy się ze wszystkich sił stwarzać dzieciakom choćby namiastkę domu w szkołach, że ich problemy stają się - czy tego chcemy, czy nie - naszymi? Za to, że robimy wszystko, by pomimo coraz to nowych propozycji ministerialnych (mających -podobno - na względzie dobro dziecka, a w których, tak naprawdę, idzie wyłącznie niemal o zaoszczędzenie na każdym naszym dzieciaku jak największej sumy) - sprawić, by te dzieci nie odczuwały na swoich skórach skutków takowych decyzji?
Nie twierdzę, że jako grupa zawodowa jesteśmy idealni, ale proszę mi wskazać taką, która jest?
Na koniec coś o szacunku i autorytecie. Nie bójmy się tych słów. Autorytet pierwszy to rodzice, kiedyś był nim także ksiądz, a nawet, niekiedy, nauczyciel. Dziś - przykład autentyczny - ksiądz (!) zbiega kilka pięter, by prosić wychowawcę o interwencje, gdyż zachowanie uczniów nie pozwala na rozpoczęcie lekcji (w szkole podstawowej!). Zabawne? Może i tak, jednak bardziej chyba tragiczne.
Obrzucajmy więc dalej błotem nauczycieli, księży, wszystkich wokół, bez wyjątku i bez zastanowienia, czy każdemu się tego błota w równych ilościach należy - ulży to zapewne naszym frustracjom, ale... Nie bądźmy zdziwieni, jeśli kiedyś (oby nigdy) w równie agresywny i niesprawiedliwy sposób "oberwiemy" od własnych dzieci.
numery ip komentujących są rejestrowane. . |
|